to córka kierownika szkoły podczas drugiej wojny światowej - Romualda Majeranowskiego
Swoje wspomnienia przekazuje Zaborowowi i Jego mieszkańcom z wdzięcznością i miłością
Był mroźny i śnieżny styczeń 1940 roku. Jechałam saniami (pierwszy raz w życiu) z Brzeska do Zaborowa. Ojciec mój, Romuald Majeranowski, otrzymał w Zaborowie posadę kierownika szkoły. Miałam wtedy 8 lat. Wtulona w słomę, kożuchy, otoczona ramieniem Mamy jechałam ku temu wszystkiemu, co nas tam czekało, świadoma grozy wojny, pełna smutku i żalu za tym, co musieliśmy opuścić (wioska rodzinna w woj. poznańskim, gdzie Ojciec również był kierownikiem szkoły - Szlachein koło Środy Wielkopolskiej), jednak ciekawa tego wszystkiego, co nas czekało, co było nowe, nieznane.
Inaczej Mama. Ona wracała w strony, w których spędziła pierwsze lata swojej pracy nauczycielskiej pod koniec pierwszej wojny światowej i w pierwszych latach po niej.
Zmierzchało już, kiedy zatrzymaliśmy się w Szczurowej u kogoś, kto pamiętał czarnowłosą, młodziutką nauczycielkę, która uczyła go przed laty. Nakarmiono nas rosołem z ryżem, napojono gorącą herbatą. Do Zaborowa było już tylko kilka kilometrów, które przejechaliśmy już prawie śpiąc i znalazłyśmy się w domu “Ciotki Majczyny” na Górkach, czyli tam, gdzie Zaborów graniczy z Pojawiem.
“Ciotka Majczyna”, czyli p. Majkowa - wdowa, prowadziła sama zasobne i dobrze utrzymane gospodarstwo. Dom był drewniany, zbudowany według planu takiego, jak większość domów w Zaborowie. Dom, obejście, ona sama - wszystko było schludne i zadbane. Ciotka Majczyna (wtedy do starszych ludzi mówiło się w Zaborowie: ciotko, wujku albo swoku. Czy dzisiaj jeszcze istnieje ten piękny zwyczaj?) była siostrą Józefa Cierniaka, tego, który miał gospodarstwo niedaleko szkoły. Był wdowcem i miał sporą gromadkę dzieci. Najstarsza córka - Stefa, zastępowała młodszemu rodzeństwu matkę.
U ciotki zastaliśmy ogrzaną izbę, zaścielone szerokie łóżko, “ślufanek” (czy dzisiaj są jeszcze w Zaborowie ślufanki, czy przynajmniej ta nazwa jest znana?), bochenek chleba na stole, dzbanek mleka. Dostaliśmy też coś gorącego do jedzenia i zasypialiśmy w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa.
Tak zaczął się nasz prawie pięcioletni pobyt w tej wsi, której miejsce na mapie, w dziejach polskich i w moich osobistych jest szczególne.
Jak już wspomniałam, Ojciec został kierownikiem szkoły, ja zaś trafiłam do drugiej klasy szkoły powszechnej (tak, tak, powszechnej a nie podstawowej - jak nazywa się teraz). Wprawdzie przed wojną ukończyłam dwie klasy, ale Ojciec uznał, że od półrocza nie ma sensu posyłać mnie do klasy trzeciej, bo wiekowo byłam i tak o rok do przodu. Tak więc, codziennie przemierzałam drogę z końca wsi, czyli z Górek do szkoły, która znajdowała się naprzeciw kościoła. Mijałam domy, gospodarstwa i prawie o każdym do dziś pamiętam, a także o jego mieszkańcach. Jeśli coś pomylę - wybaczcie. To przecież 60 lat temu.
Brnę więc w śniegu do szkoły albo idę środkiem drogi, podjadając po drodze bryłki śniegu, ubite od końskich kopyt. (Dopiero poważna choroba żołądka odzwyczaiła mnie od tego.) Po prawej stronie u Kasi Miki wynajmowała izdebkę pani Ida Romańska. Była to starsza pani, zupełnie samotna. Nie wiem jakie losy i kiedy rzuciły ją do Zaborowa? (Po I wojnie światowej wraz z mężem znalazła się w Zaborowie i mieszkali w czworakach dworskich. Mąż jej jako księgowy pracował we dworze. Po jego śmierci została sama, w utrzymaniu pomagała pani dworu z Dołęgi. Również zajęła się jej pochówkiem, grób na naszym cmentarzu obok kaplicy. - Infor. M.G.[1])
Od czasu do czasu odwiedzała moją Mamę. Wiem, że miała siostrzeńca Niemca, którego bardzo kochała, i który walczył gdzieś na wschodnim froncie. Pisywał do niej listy a ona z tymi listami przychodziła do nas. Nawet współczuć jej nie potrafiliśmy, bo wiadomo co czuliśmy wtedy do Niemców.
Dalej mieszkała w maleńkiej budce stara, obłąkana kobieta. Wieś ją utrzymywała, codziennie ktoś przynosił jej posiłek. Byłam tam kiedyś z którąś z koleżanek. To było straszne wrażenie. Kobieta leżała na cuchnącym barłogu. Chude jak szkielety ręce wyciągały się po posiłek. Skołtuniałe włosy wisiały wokół twarzy, oczy patrzyły nieprzytomnie. Trochę się jej bałam. Nad łóżkiem wisiał jakiś święty obrazek i wyblakła fotografia młodej, dorodnej kobiety w sukience w groszki na tle nowego, pięknego domu. To ona, kiedyś. Nazywano ją Kacapuliną i chyba nikt nie pamiętał, jak się naprawdę nazywała? Mówiono o niej, że była kiedyś zamężna i zamożna. Pojechali do Ameryki, tam się wzbogacili. Nie pamiętam co stało się z jej mężem? Ona pewnego dnia podpaliła swój dom i gospodarstwo a z resztek niedopalonych drewien ludzie zbudowali jej tę budkę i wzięli na garnuszek gromady. Tak mi opowiadano.
Dalej, po prawej stronie drogi - nie pamiętam nazwiska gospodarzy - zamieszkała rodzina, która uciekła ze wschodniej małopolski przed Ukraińcami. Ale to dopiero pod koniec wojny. Opowiadali straszne rzeczy o swoich przeżyciach.
W maleńkiej, biało-niebieskiej, krytej strzechą chałupie mieszkała Ciotka Walczakowa. Mieszkał u niej wraz z rodziną pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, Wojciech Walczak - jej brat. W czasie wojny utrzymywał rodzinę robiąc fotografie z różnych uroczystości wiejskich, kościelnych i rodzinnych. P. Walczakowie często u nas bywali. Pan Wojciech - geograf - opowiadał nam dużo ciekawych rzeczy o swoich podróżach. Podarował moim rodzicom plik fotografii z pobytu w Laponii. Prawie wszystkie fotografie są przez niego zrobione.
Na skrzyżowaniu drogi zaborowskiej z szosą jadownicką znajdowało się bardzo stare i nieco odmienne od pozostałych domów zaborowskich domostwo Ciaciurów. Po latach, kiedy zbierałam materiały do pracy magisterskiej, natrafiłam w jakichś źródłach, że w XVII w. była w tym miejscu karczma przydrożna, a właścicielami byli ludzie o tym samym nazwisku. Może to ta sama chata?
Dalej, po tej samej stronie, był księży ogród otaczający plebanię, z płotem porośniętym dzikim winem, wzdłuż którego spacerowały zakochane pary. Dalej kościół, ale o nim później.
Spójrzmy z kolei w lewo od drogi z Pojawia. Duże gospodarstwo Ciupków. Mam dwa powody pamiętania o tej zagrodzie. Na podwórzu znajdowała się wysoka huśtawka. Właściciele pozwalali dzieciom z niej korzystać. W czasie i miejscu, gdzie tak mało było atrakcji dla wszystkich dzieci, była to duża frajda.
Inny powód pamiętania to to, że tutaj, na tym podwórku, wczesną wiosną 1945 roku, tuż po ucieczce Niemców (18 stycznia) córki Jędrzeja Cierniaka wystawiły z zespołem amatorskim I akt “Wesela” Wyspiańskiego. Scenę urządzono na platformie na gumowych kołach, a widzowie stali dookoła.
Trochę dalej, po lewej stronie wiejskiej drogi, było gospodarstwo Stanisława Gibuły. I znowu kilka słów o nim. Zabrał i przechował bibliotekę Domu Ludowego, którą Niemcy kazali przekazać do powiatu.
Wracając ze szkoły zachodziłam do p. Gibułów, buszowałam w sąsieku i miałam stałą dostawę książek. Proporcjonalnie do wieku i chłonności umysłu, nigdy nie czytałam tyle co wtedy.
Stanisław Gibuła brał udział w ratowaniu niejakiego Kosiniaka z Jadownik, któremu udało się uciec przez usuniętą słomę w dachu, z domu otoczonego przez gestapo. Wiem, że Gibuła wraz moim Ojcem organizowali przerzut Kosiniaka za Wisłę.
Staszek Gibuła pięknie grał na skrzypcach i, jak opowiadał, wraz z orkiestrą zaborowską grał dla prezydenta Mościckiego w czasie dożynek w Spale. Robił też przepyszną kiełbasę. Takiej już nigdy nie jadłam.
Idziemy dalej. Oto zagroda wdowy po byłym kierowniku szkoły zaborowskiej, pani Prelichowej. Nie miała inwentarza ani zabudowań gospodarczych. Podwórze było porośnięte trawą, rosły tam kwiaty i krzewy ozdobne. U p. Prelichowej pierwszy raz w życiu widziałam krzewy i owoce dereni. U p. Prelichowej mieszkał w czasie wojny młody ksiądz Stojarczyk - wikary, zdaje się przybysz z poznańskiego.
Po lewej stronie drogi mieszkali też Łubowie. Drewniany dom z pomalowaną na niebiesko gliną pomiędzy balami. Zbudowany tak, jak większość zaborowskich domów. Sień, po lewej stronie izba paradna, po prawej - mieszkalna. Łóżko ze stosem poduszek, dwa ślufanki pod oknami, duży drewniany stół, na lewo od drzwi wielki piec, który zajmował prawie ¼ izby. Miejsce do gotowania w tzw. “kaplicy”, czyli wnęce zamykanej na półokrągłe drzwiczki - aby dobrze utrzymać ciepło i po powrocie z pola mieć ciepły obiad. Na dole pod drzwiczkami głęboka wnęka, w której przemieszkiwały zimą króliki. Izba paradna nazywana również “tamtą izbą” była rzadko używana. Stało w niej zazwyczaj jedno łóżko ze stosem haftowanych poduszek. Pod oknami ławy lub ślufanki, a pod główną ścianą - skrzynia malowana z odświętną odzieżą. Ileż tam bywało pięknych rzeczy, które mogły być ozdobą niejednego muzeum, a sznury prawdziwych korali, nawet w niejednej ubogiej chacie nie były rzadkością.. Za obu izbami znajdowały się bezokienne i nie opalane komory, w których przechowywano żywność. Nie pamiętam już, czy wszystkie te szczegóły zawierała chata Łubów? W każdym razie, kiedy po latach w szkole przerabiałam z uczniami “Wesele” Wyspiańskiego, to na tablicy rysowałam plan takiej właśnie chaty, aby wydarzenia z “Wesela” przybliżyć młodzieży.
Łubowie mieli czworo dzieci. Najstarszy - niski, szeroki w ramionach, jasnowłosy Władek uczył się dobrze w szkole i zdaje się miał uzdolnienia muzyczne. Średni, Czesiek - mój rówieśnik i kolega z klasy - niezwykle urodziwy (co nawet wtedy umiałam dostrzec). Jego ciemnoniebieskie oczy śmiały się wesoło, a ich właściciel szukał okazji, by jakiś kawał wywinąć. Młodszy o trzy lata (tak mi się zdaje) Józuś był przemiłym, kochanym dzieckiem. Miał w jakimś wypadku, chyba przy sieczkarni, ucięty kciuk u jednej ręki i po tym kciuku, po trzydziestu z górą latach, poznałam go, gdy z mężem i najmłodszą córką odwiedziłam Zaborów. O tych odwiedzinach też chętnie bym napisała, ale nie w tym miejscu.
Najmłodsza Maniusia była jeszcze całkiem małym, jasnowłosym dzieckiem, o okrągłej buzi i niebieskich oczach.
W Zaborowie był zwyczaj, że młodzi, nieżonaci synowie używali nazwiska rodziców w formie zdrobniałej. Otóż kiedyś trzej chłopcy od Łubów po coś przyszli do mojego Ojca. Zadaje się, że przynieśli trochę żywności, bo zdawało się to dosyć często w stosunku do wysiedlonych. Ojciec zapytał ich o nazwiska. Wtedy odpowiedzieli:
Władek - Łuba;
Czesiek - Łubka;
Józuś - Łubecka.
W domu Łubów spędziłam wiele czasu, pamiętam ich choinkę przyozdobioną łańcuchami, jabłkami i specjalnie na tę okazję pieczonymi ciastkami. Nie było tam fabrycznych bombek, ani elektrycznych światełek. Wszystkie ozdoby dziś mogłyby się znaleźć w muzeum lub skansenie. Wiele tam zjadłam pajd razowego chleba i wspaniałych podpłomyków, których już potem nigdy nigdzie nie skosztowałam. Mama Łubowa przygarniała mnie serdecznie i podkarmiała czym mogła, bo wiedziała, że z żywnością u nas było krucho.
Najbardziej utkwiło mi w pamięci darcie pierza, na które zostałam zaproszona, mimo że zwykle udział w nim brały dorosłe dziewczęta i gospodynie. Schodziliśmy się zimowymi wieczorami. Gospodyni kładła na długim drewnianym stole kupki pierza, a my obrywaliśmy boczne chorągiewki od szypułki. Rozchodziliśmy się późną nocą, a ja, jako najmłodsza, wychodziłam nieco wcześniej. W czasie pracy śpiewało się piosenki (takie, których dzisiaj nikt już nie zna), opowiadało historie o duchach, zjawach, o ciekawych ludzkich losach, opowiadało się dowcipy, czasami tak słone, że moja mama chyba by zemdlała, gdyby wiedziała, czego słucha jej dwunastoletnia córka.
Nikt nie mógł się domyślać, jaki zapas pierza ma gospodyni i kiedy nastąpi zakończenie. To też kiedy pewnego wieczoru znikały ze stołu ostatnie kupki pierza i polecono posprzątać, wszyscy byli zaskoczeni. Wyskubek! Na uprzątniętym stole pojawiły się miski z różnymi smakołykami. Herbata, odrobina bimbru (mnie oczywiście nie dano). Młodzieńcy, którzy dotąd wiernie towarzyszyli w pracy, teraz ochoczo przysiadali się do stołu. Robiło się bardzo wesoło i wtedy z życzeniem mamy trzeba było uciekać do domu. Józuś Łubecka wytaszczył z komory mój płaszcz (zawsze go tam chował, bo “Maryś, daj, schowam ci płaszcz, bo się omesys”).
Nieco dalej w kierunku szkoły stała przy drodze figura Matki Bożej, a od niej ścieżka wiodła do oddalonego od drogi domu sołtysa, Stanisława Wodki.
Bokiem do drogi stał pomalowany na błękitno dom Gulików. Z licznej gromadki dzieci pamiętam Marysię, z którą chodziłam do jednej klasy. Była o rok starsza ode mnie. Miała gładko zaczesane ciemne włosy, zaplecione ciasno w warkocze. Była poważna, nigdy nie uczestniczyła w naszych wygłupach, chyba nad wiek obciążona obowiązkami domowymi. Marysia miała dziadka (był ojczymem jej mamy), bardzo starego, który pamiętał rzeź galicyjską (nie mógł jej przeżyć osobiście, ale chyba urodził się wnet po niej). Śpiewał piosenkę, od której ciarki przechodziły po plecach:
“A pamiętasz chłopie rok czterdziesty szósty,
jak się panów rżnęło w samiutkie zapusty”.
“Panami” nazywał dziadek Marysi nie tylko właścicieli okolicznych dworów, ale też wysiedlonych, przybyszów z miasta, wszystkich, którzy obyczajem, ubiorem, mową różnili się od mieszkańców Zaborowa. Nie lubił “panów”, stronił od rozmów i kontaktów. Bałam się dziadka Marysi. /PS. M.G. - Dziadek ten w młodości był stangretem we dworze i pomocnikiem kucharza. Zmarł w 1950 roku, mając lat 96./
Następny, stojący tuż przy szkole, także bokiem do drogi, to dom Mików i Majków. Syn Majków - Olek, to także kolega z klasy. Przyjaźniliśmy się. Robiliśmy przy pomocy pudełka od zapałek cegły z gliny. Potem suszyliśmy je na słońcu i budowaliśmy dom. Kiedy już był doprowadzony pod dach, wtedy nadeszła potężna burza i wszystko rozmyła. Pod płotem została tylko kupka gliny. Boże, jak myśmy wtedy ryczeli oboje! A przecież były to czasy, kiedy na całym świecie w gruzy waliły się domy i miasta, płonęły wsie, na zawsze znikały czyjeś gniazda rodzinne. Cóż, różne bywają miary tragedii.
Olek zabierał mnie ze sobą, kiedy wyprowadzał konie na Kawce (błonie pod lasem, czy jeszcze tak się nazywa? /PS. M.G. - tak/). Wsiadaliśmy na nie i bez siodła tylko z uzdą, jechaliśmy na pastwisko. Czasami też szliśmy by je przyprowadzić do domu.
Z Olkiem spotkałam się po latach kiedy odwiedziłam Zaborów. Nie było to udane spotkanie. Olek był wtedy studentem Politechniki Gdańskiej czy też absolwentem. Na bosaka, z widłami pomagał ojcu w gospodarstwie. Nie wiem czy był speszony tą sytuacją, czy też w ogóle zrobił się z niego odludek dość, że burkną coś pod nosem i odszedł.
Na wiosnę 1940 roku Wyprowadziliśmy się do Ciotki Majczyny i zamieszkaliśmy w szkole, w mieszkaniu dla kierownika szkoły.
Szkoła, Kościół i sąsiedzi
Szkoła to długi, parterowy budynek, chyba dość stary? (1878 r.) Były w nim dwie klasy, niewykończone pomieszczenie o bliżej nieznanym przeznaczeniu, w którym przez pewien czas trzymałam króliki i mieszkanie kierownika, składające się z dwóch pokoi, kuchni i dużej sieni. Wyjście z tego mieszkania było od podwórka, natomiast do szkoły wchodziło się od frontu (co jest istotne w związku z pewnym wydarzeniem, o którym później).
Mój Ojciec jako kierownik szkoły miał dwie nauczycielki do pomocy: Panią Marię Kaczmarską i Włodzimierę Kubiarczykównę. Pierwsza mieszkała w domu rodzinnym w Zaborowie, była z domu Padłówna. Uczyła nas języka polskiego. Mimo zakazu przemyciła nam dużo zakazanych utworów, m.in. wiele tekstów Adama Mickiewicza. Była ostra, energiczna, opiekowała się naszą klasą. Pani Kubiarczykówna była wysiedlona z Poznania. Mieszkała w drugim domu od kościoła, u Mądrzyków, wraz z siostrą Michaliną, także nauczycielką. Uczyła mnie i chyba jeszcze kogoś prywatnie w rozszerzonym zakresie literatury polskiej, historii i geografii, a także dała mi dość solidne podstawy języka francuskiego.
Okna zajmowanego przez nią pokoju wychodziły na południe, więc kiedy zapoznałam się z mapą, miałam Morze Bałtyckie od strony okien. Do dziś nie mogę sobie wyobrazić, że morze to nie jest na południu.
Panie Kubiarczykówne miały rodzinę w Poznaniu, o którą bardzo się niepokoiły, zwłaszcza o jedynego w licznym rodzeństwie brata - Zdzisława.
W szkole były dwie klasy, a jedna w Domu Ludowym. Czasami, kiedy w budynkach publicznych kwaterowało wojsko niemieckie, lekcje bywały zawieszane. Mimo tego nauka odbywała się dość regularnie, chociaż w myśl założeń okupanta, w bardzo ograniczonym zakresie. Ponieważ nie pozwolono korzystać z przedwojennych podręczników do nauki czytania i różnych ćwiczeń z języka polskiego, służyło wychodzące dość nieregularnie czasopismo “Ster”, z którego korzystały klasy od II do VI. Tylko pierwsze klasy pozostały przy przedwojennym elementarzu.
“Ster” zawierał krótkie opowiadania, wiersze, łamigłówki, dowcipy. Był absolutnie pozbawiony jakichkolwiek treści politycznych i patriotycznych, co zrozumiałe. Z biegiem czasu coraz więcej miejsca zajmowały opisy ziół leczniczych, a uczniowie wraz z nauczycielami większość czasu spędzali na zbieraniu i suszeniu ziół, ponieważ polecono nam je odstawiać na potrzeby armii niemieckiej, która odczuwała brak leków. Jedyna korzyść z tego to niezła znajomość ziół i sposobów ich przygotowywania do użytku. W końcu każda wiedza się przydaje.
Pani Kaczmarska zabierała nas na wycieczki w pola, do lasu i niektóre z wiadomości zdobytych na tych wycieczkach służą mi do dziś. Nauczyłam się też sama obserwować przyrodę.
Pamiętam, jaka dumna byłam, gdy podpatrzyłam, że kury przed deszczem nie “iskają się” jak mówiono, lecz tłuszczem z gruczołu łojowego namaszczają pióra. Jak mrówki zabierają do mrowiska oleiste nasiona fiołków, jak poluje jeż, jak kawka, nawet oswojona, psoci ludziom i zwierzętom, jakby miała rozum.
W naszej szkole dzieci niewiele miały rozrywek. Dzieci wiejskie od wczesnego dzieciństwa pracowały w polu, w obejściu, przy inwentarzu. A my, dzieci wysiedlonych, pętaliśmy się trochę bez sensu. Oczywiście uczestniczyliśmy w tym, co robili nasi rodzice, a więc w ogrodzie, w mieszkaniu, chodziliśmy do lasu na grzyby, jagody, szyszki. Ten las zaborowski karmił nas i ogrzewał. Szyszki były podstawowym opałem zimą i latem. Czasami ktoś z gospodarzy przywiózł nam furkę chrustu uzbieranego w lesie. Gajowy (nie pamiętam nazwiska, ale chyba - Zachara, miał córkę Józię, jasnowłosą dziewczynkę o bladej cerze. Chodziła do naszej klasy) przymykał oczy, gdy w takiej furce wśród chrustu znalazł się czasami grubszy pieniek.
Dzieci wiejskie pozwalały nam ze sobą paść krowy, najczęściej na Kawcach. Ileż wtedy baśni, bajek, opowieści o duchach, zjawach wymienialiśmy ze sobą. Dowiedziałam się, że w starej szkole, gdzie mieszkaliśmy, w czasie I wojny światowej był szpital wojskowy. W klasach i na korytarzach leżeli i umierali ranni żołnierze. Teraz podobno słychać tam kroki ciężkich wojskowych butów.
Dziewczynki uczyły mnie wyplatać z sitowia lub słomy pierścionki, paski, krzesełka. Po latach tymi umiejętnościami zabawiałam własne.
Inne zupełnie zabawy były z Organiściakami: Edkiem z naszej klasy i młodszym Władkiem.
Organistówka stała za płotem szkoły, od zachodu. Artysta - pan Witek - organista (jak ktoś napisał w dowcipnym wierszyku) był, nie wiadomo dlaczego, celem różnych żartów, dowcipów i psikusów miejscowej młodzieży. Śpiewał chyba niezbyt pięknie, ale miał talent i staranne wykształcenie muzyczne. Zorganizował chór kościelny, gromadził wokół siebie muzykalną młodzież, a także przybyszów z poznańskiego. Uczył grać i śpiewać syna Edka, który po latach, jak się później dowiedziałam, występował w Mazowszu.
W sadzie miał sporo owoców. Kiedyś zgarnął mnie z drogi i poprosił, żebym mu narwała czereśni. Łażenie po drzewach było moim ulubionym zajęciem, toteż wejście na drzewo czereśniowe nie sprawiło żadnych trudności. Zrywałam owoce, a on powtarzał: “jedz, jedz”, a czasami podstawiał swój słomkowy kapelusz i mówił: “rzuć mi kilka”. Lubiłam bardzo księdza Dąbrowskiego ale byłam też chyba powodem jego zmartwienia.
Do spółki z Edkiem i Władkiem Organiściakami wdrapywaliśmy się na jedną z lip okalających kościół. Stamtąd można było obserwować, co dzieje się na drodze i w okolicznych domach. Ksiądz przepędzał nas z drzew i chyba bardziej mu chodziło o nasze bezpieczeństwo niż o powagę świętego miejsca? Byliśmy też przyczyną jego niepokoju, kiedy za przyzwoleniem kościelnego, Świadka, pomagaliśmy mu uruchamiać dzwony w drewnianej dzwonnicy, znajdującej się obok kościoła. Największą uciechą było huśtanie się na sznurach od dzwonów. Nie było to zbyt bezpieczne i biedny ksiądz Dąbrowski umierał ze strachu, kiedy nas przyłapywał na tej zabawie. Ks. Michał Dąbrowski był w wielkiej przyjaźni z moimi rodzicami. Bywał u nas i mój Ojciec odwiedzał go na plebani. Kiedyś, po Mszy zatrzymał rodziców i pokazał im, przechowywane z obawy przed Niemcami w jakimś ukrytym schowku, piękne, zabytkowe szaty i sprzęt kościelny. Były tam ornaty z pasów słuckich, była kapa haftowana złotem i zdobiona perłami, ważąca podobno 14 kg. Była też zrobiona z prawdziwego złota gotycka monstrancja. Tę, ksiądz wyciągnął z ukrycia, kiedy odprawiał dziękczynną Mszę po ucieczce Niemców, więc też ja widziałam. (Ciekawa jestem czy te skarby są jeszcze w Zaborowie?)
Kościół zaborowski (do parafii należało: Pojawie, Dołęga, Kwików) stary, drewniany za mnie “W Zaborowie kościółecek zbudowany z descułecek” - Był miejscem szczególnie ważnym zarówno w życiu miejscowej ludności, jak i nas, wysiedlonych.
W niedziele na dwóch Mszach i nieszporach zbierali się parafianie i wysiedleni. Wiele twarzy mam jeszcze przed powiekami, z niejedną postacią wiąże się jakieś wspomnienie, historia, anegdota. “Inteligencja” przeważnie wchodziła przez zakrystię, miejsca bliżej balasek zajmowali znaczniejsi gospodarze i w ogóle mężczyźni. Kobiety z tyłu. W kruchcie, czyli “babińcu” chętnie zasiadały staruszki. Dzieciaki stały z samego przodu i rzadko które odważyły się zasiąść w ławce. Nabożeństwa trwały długo, a w niedzielę i w święta były szczególnie uroczyste. Najbardziej lubiłam nieszpory, a zwłaszcza gdy potężny chór męskich głosów śpiewał “Magnificat”. Pasterka, ze względu na obowiązującą w czasie okupacji godzinę policyjną, odbywała się w wieczór wigilijny. Piękna była rezurekcja. Wiosna, bicie dzwonów, pękające pęki na otaczających kościół lipach i kasztanach. Zapytana kiedyś przez moją mamę Janka Magierowa, dlaczego nie była na rezurekcji, odpowiedziała “ksiądz zaśpiewał: «Wesoły nam dzień dziś nastał», a tu ani «wesoły» ani «nam» ani «dziś» ani nie «nastał»”.
Ale wreszcie “nastał” i wkrótce po Wielkanocy 1945 roku wysiedleni zaczęli opuszczać Zaborów, by wrócić do swoich domów. Ale to już inna historia
Do kościoła, oprócz miejscowej ludności, wysiedlonych i różnych innych mieszkańców, przychodzili właściciele dworów w Zaborowie i w Dołędze.
Zacznę od dworu w Dołędze, bo mimo że był dalej położony, to jednak był mi bliższy. Właścicielami w czasach wojny byli państwo Tumidajscy. Pana Tumidajskiego nie znałam, bo przebywał w Krakowie, pracując w przemyśle tytoniowym. W Dołędze stale przebywała pani Tumidajska z synem Andrzejem - moim rówieśnikiem. Dwór był jak ze starej pocztówki - z drzewa lecz podmurowany, z wielkim gankiem porośniętym dzikim winem. Bywałam tam czasami, bo trochę kolegowałam się z Andrzejem. Pani Tumidajska czasami urządzała jego urodziny, imieniny, ale nie pamiętam, kto na nich bywał? Raz tylko spotkałam tam prawdziwych ludzi. Był to starszy pan ze swoją “przyszywaną” wnuczką. Jak mi powiedziano, Jola została osierocona przez swoich rodziców w Afryce, a przebywający tam “dziadek” zaopiekował się nią i wychowywał jak umiał. Jola “ciosała mu kołki na głowie”, a on tylko ubolewał nad jej bujnym temperamentem. Była od nas o rok starsza i objęła przywództwo w zabawie. Zaproponowała zabawę w trzęsienie ziemi, polegającą na ogólnej demolce. Potem dorwała jakiegoś konia i galopowała na nim bez siodła i uprzęży, a dziadek rozpaczał, że jest tak zimno a ona nawet “żadnego staniczka” nie ubrała.
Dwór w Dołędze miał piękne tradycje. Bywała tu kiedyś cała bohema krakowska: Tetmajer, Staff, Kasprowicz. Podobno starzejący się Asnyk kochał się (nie znam koligacji) w związanej w jakiś sposób z rodziną właścicieli, ślicznej Winii Ginterównej i do niej pisał wiersze “Gdybym był młodszy dziewczyno, gdybym był młodszy...” Bywał tu również Józef Haller, a młoda pokojówka opowiadała mojej Mamie (w czasie I wojny światowej), że bardzo się go bała, bo był łasy na ładne dziewczęta. W parku koło dworu stała stara kapliczka, w której podobno składali przysięgę, udający się do powstania w 1863 roku, młodzi żołnierze.
Kiedy byłam tam w 90-tych latach, była odnowiona. Dwór został przez panią Tumidajską przekazany na własność państwa, a oprowadzający nas po muzeum, mnie i mojego brata Macieja, pan Władysław Konieczny, opowiadał nam o powojennych losach tego szczególnego miejsca. Podarował nam napisaną przez siebie książeczkę o dworze w Dołędze.
Ale wróćmy do czasów wojennych.
Dwór był ostoją dla ludzi ukrywających się, związanych z AK i BCh. Nie znam dokładnie szczegółów, a nie żyje już nikt z moich bliskich, kogo mogłabym zapytać. Istniał chyba jakiś związek Dołęgi z akcją na rzecz przekazania na Zachód tajemnicy V-2. Wiem, że na łąkach jadownicko-radłowskich lądował jakiś samolot, potem angielski czy polski oficer ukrywał się na dworze w Dołędze. Pewnego razu mój Ojciec przyprowadził go do nas i miał być przerzucony do Przemykowa za Wisłę, skąd miał być zabrany na Zachód. Tyle pamiętam. I tak dziwne, że mając 12 lat wiedziałam o tym cokolwiek. Wiem także, że w ruchu oporu na tym terenie, ważną rolę odgrywał krewny właścicieli Dołęgi, pan Ignacy Brzozowski. Bywał często u nas w domu, miał jakieś sprawy z moim Ojcem, zamykali się w pokoju, kiedy rozmawiali i tylko czasami moja Mama coś z tych tajemniczych spraw mi powiedziała.
Pamiętam jak ze łzami w oczach mówiła mi, że Ojciec otrzymał wojskowy awans z podpisem gen. Władysława Sikorskiego. Odezwę gen. Sikorskiego, dwa numery “Watry”, opaskę biało-czerwoną i coś jeszcze, schowałam w szczelinie szkolnego muru od podwórka.
Po wielu latach napisałam do Czesia Łuby, prosząc go, by spróbował odnaleźć ten depozyt. Ale nie wiem czy mój list nie dotarł do adresata, czy też wcześniej ktoś znalazł, w każdym razie nie dostałam żadnej odpowiedzi. Pod koniec lat siedemdziesiątych byłam w Zaborowie razem z córeczką. Szukałam sama, ale nic tam nie było.
Na terenie powiatów brzeskiego i tarnowskiego, o ile mi wiadomo, działały AK i BCh, a także NSZ. Nie bardzo wiem jakie były między nimi relacje? Wydaje mi się, że były jakieś wzajemne urazy i konflikty, ale też wzajemna lojalność wobec Niemców.
BCh kojarzą mi się z Kwikowem i rodziną Chwałów, którzy wiem, że się kontaktowali z moim ojcem.
Z NSZ łączę dwóch braci Baszak, którzy jawnie chodzili z pistoletem u pasa. Jeden, Zbyszko, przechowywał się we dworze jako praktykant, a w nocy był partyzantem. W zasadzce na groźnego gestapowca na rejon brzeski - Jona - na Wał Rudzie, Zbyszko został postrzelony przez tego Niemca, ale wyleczył się i dalej spacerował z bronią u pasa. Był w mojej, dziecięcej wyobraźni w rodzaju bohatera, rycerza. Moja Mama śmiała się, że kiedy Zbyszko przechodzi przez wieś, to ja szybko idę zrywać róże w ogródku przed szkołą. Podobno Zbyszko był wykonawcą wyroków na kolaborantach z Niemcami? Ci dwaj bracia wiązani w mojej pamięci z NSZ nie cieszyli się większą sympatią moich rodziców, ale nie wiem czy z powodów ideowych czy osobistych?
Dziś Dzień Zaduszny. Długo myślałam o moich zmarłych i wszystkich cmentarzach, na których zdarzało mi się stać nad mogiłami. Wspomnę i cmentarz w Zaborowie.
Szło się od kościoła polną drogą w kierunku lasu. Często tam bywałam. Po środku znajdowała się kaplica zaborowskich właścicieli dworu - Dąmbskich. Był też otoczony sztachetkami grób Sewera-Maciejewskiego - pisarza Młodej Polski, autor “Bajecznie kolorowej”, “Matki”, “Przybłędy”, bywał częstym gościem w dworze w Dołędze, gdyż miał żonę z Wolskich z tego dworu. Dlatego tu pochowany. (ps. M.G. - teraz po środku cmentarza widnieje duża kaplica, właścicieli dworu z Dołęgi. W podziemiach jej znalazł miejsce i Sewer-Maciejewski i rodzina Ginterów i Tumidajskich.)
Na cmentarzu Zaborowskim znajdowała się KWATERA GROBÓW WOJSKOWYCH z czasów I wojny światowej. Nieraz z moją Mamą kładłyśmy na tych grobach polne kwiaty. Wśród pochowanych tutaj był także młody Włoch Luigi Canutto Miorelli. Nad jego mogiłą szczególnie często dumała moja Mama. “Z dalekiej słonecznej Italii” - mówiła - “musiał tu przywędrować i tu paść na zaborowskich piaskach i spocząć w tej ziemi. Czy też jego matka wie o jego mogile?” Przychodziliśmy też zawsze w Dzień Zaduszny na cmentarz, choć nikt z naszych bliskich nie był tu pochowany. Nie było wtedy kwiaciarni i kwiatów przez cały rok, więc groby przybierano wieńcami z gałązek sosnowych (w Zaborowie nie było świerków i jodeł) i z czerwonych borówek. Pięknie wyglądały przyprószone śniegiem w te wczesne i ciężkie, wojenne zimy. Kiedy ludzie odeszli z cmentarza, na mogiły zlatywały się stada gilów, jemiołuszek i żerowały na tych wieńcach jagodowych. My - dzieci mówiliśmy, że to dusze zmarłych.
Dwór zaborowski choć był na miejscu, znałam mniej niż w Dołędze. Był z nim mniejszy kontakt. Wiem, że dziedziczką była wówczas pani Irena Dąmbska (ur. W 1914 roku - zm. W 1985r.) [PS. M.G. - jej matka - Adela Dąmbska po śmierci męża - Antoniego Dąmbskiego, ur w 1890 roku - zm. W 1917, który się zastrzelił, wyszła powtórnie za mąż, za Krasickego i dwór opuściła, zostawiając w nim córkę Irenę. Odtąd dwór był dzierżawiony, a dzierżawcy często się zmieniali, gdyż bankrutował.]
Matka ją odwiedzała, ale się nie lubiły, gdyż Irena przez matkę straciła ojca, mając trzy lata. Wychowywała ją babka - Helena Dąmbska i zakonnice. Przyjeżdżali do dworu jacyś goście, jakieś panie, ale nie znałam nikogo. Pamiętam tylko pewną scenkę, przy której nie wiem czy sama byłam, czy moja Mama. Było to gdzieś we wrześniu 1944 roku. Dogorywało Powstanie Warszawskie i żyliśmy wszyscy pod przytłaczającym wrażeniem tych zdarzeń. I w pewnym momencie jedna z pań - gości pani Ireny tak powiedziała: “Bo mój pies to nie lubi innej czekolady, tylko WEDLA”. To śmieszne, że takie rzeczy zapadają w pamięć na wiele, wiele lat.
Młody, postawny, urodziwy Andrzej Przyłuski był spokrewniony z dworem z Dołęgi. Po przyjacielsku pomagał Irenie w zarządzaniu gospodarstwem. Miał stałe kontakty z moim Ojcem. Niemcy coś wykryli i go aresztowali, a potem stracili.
Z dworem zaborowskim wiąże mi się jeszcze jedno wspomnienie. Pod koniec wojny wraz z wycofującymi się Niemcami, przywędrował i chyba znalazł schronienie i pracę we dworze poganiacz wielbłądów zza Kaukazu. Miał dwa dorosłe wielbłądy i jednego małego. Wielbłądy zarabiały na swoje utrzymanie pracując przy zwózce siana, a on sam wzbudzał zainteresowanie dziewcząt swoją niewątpliwą, egzotyczną urodą. We dworze wtedy pracowała Frania Stysiówna, która przyjechała wraz z nami z poznańskiego (przed wojną była u nas gosposią). Ten cudzoziemiec koniecznie chciał się z nią ożenić, ale ją przerażała odległość jaką musiałaby pokonać, udając się z nim w jego rodzinne strony.
Może jeszcze parę słów o udziale mojego Ojca w ruchu oporu. W kilku miejscach już wspomniałam o różnych wydarzeniach z tym związanych, więc nie będę powtarzać. Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej. Miał jakieś zadania na terenie powiatu brzeskiego, a jego bezpośrednim zwierzchnikiem był p. Pless (chyba tak się pisze?), który mieszkał w którejś wsi nad Wisłą. Wiem, że Ojciec miał kontakty z Krakowem, że przywoził stamtąd broń, amunicję, tajną prasę (o niej osobno). Jeździł do Krakowa pociągiem albo wiślanym statkiem. Kiedyś, w czasie rewizji, przy schodzeniu ze statku udało mu się przekonać polskiego policjanta, że te rzegoczące, metalowe przedmioty w jego plecaku to łańcuchy do rowerów, którymi handluje, żeby jakoś zarobić na życie. Kiedy dotarł do domu z plecakiem pełnym amunicji, miał koszulę mokrą od potu. Kiedyś byłam z nim w Krakowie i nocowaliśmy u pana Mirosława Stali, gdzieś na ulicy Słonecznej. Kiedy zamknęłam oczy na kanapce w kuchni właśnie zasypiałam, usłyszała, że obaj panowie zastanawiają się jak zapakować i przewieźć porcję naboi do pistoletów, które należało dostarczyć komuś ze Szczurowej. Wtedy usiadłam na posłaniu i zaproponowałam, żeby naboje spakować razem z drewnianą zabawką, którą kupiłam w Sukiennicach. Panowie byli przerażeni, że słyszałam ich rozmowę, ale potem przyjęli mój pomysł, zapakowali tak, że przez naddarty papier wystawała głowa drewnianego Górala. Ja, dźwigając paczkę w zatłoczonym pociągu, udawałam, że jest bardzo lekka i w czasie rewizji (pod koniec wojny Niemcy chętnie znaleźliby nielegalnie przewożoną kiełbasę i słoninę i tym też zostali przekupieni, by nie szukać zbyt dokładnie) nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Ja byłam strasznie dumna, że w jakiś sposób biorę udział w tak ważnej sprawie. Wtedy dzieci szybko dorastały. W lutym 1944 roku przyszło po Ojca gestapo. W szkole akurat była duża przerwa i Ojciec przyszedł do mieszkania, żeby coś zjeść. W pewnej chwili do kuchni wpadła Zosia Antoszówna (siostra Stasi, która chodziła do naszej klasy) z drugiej klasy, z krzykiem “panie kierowniku, Niemcy po pana przyjechali!” Ojciec znieruchomiał i dopiero Mama siłą wyciągnęła go z mieszkania. Razem uciekli drzwiami od podwórka. W mieszkaniu została Frania i ja. Niemcy pytali o rodziców, przekopali całe mieszkanie, interesowały ich zwłaszcza listy i zdjęcia. Wobec nas zachowali się przyzwoicie. Nie znaleźli tego, kogo chcieli i pojechali sobie. Było to, zdaje się tego dnia, kiedy zastrzelili Zacharę - leśniczego. Po tym wydarzeniu Ojciec na stałe wyniósł się do Krakowa, a Mama na jego miejsce zaczęła uczyć w szkole. Wiem też, że w tym czasie dostawaliśmy czasem jakieś zapomogi pieniężne i żywnościowe z AK. Wiem, że Mama po nie chodziła do dworu w Dołędze.
Przez nasz dom przewinęło się też sporo prasy podziemnej. Myślę, ze tajne dziennikarstwo ma swoją dokumentację i swoje monografie. Ja jednak przypomnę to, z czym sama się zetknęłam i co ma związek z Zaborowem. Czasopismem pierwszym w naszym domu był “Odwet”, widziałam po raz pierwszy w grudniu 1940 roku. Szczególne wrażenie już wtedy zrobiła na mnie winieta (byłam przecież dzieckiem). Przedstawiała gałązkę choinki ze świeczką. Gałązka zamiast ozdobnym łańcuchem, owinięta była kajdanami. W “Odwecie” czytaliśmy o sytuacji w kraju, o terrorze okupanta, o akcjach ruchu oporu, zwłaszcza o AK. O posunięciach Polskiego Rządu na emigracji i decyzjach. Oprócz krótkich wiadomości były dłuższe artykuły, refleksje nad sytuacją Polski i Polaków pod okupacją niemiecką i na emigracji. Zespół redakcyjny, autorzy artykułów i ofiarodawcy, którzy finansowo wspierali wydawnictwo, byli wymieniani pod pseudonimami. Pewnego razu i ja się wśród nich znalazłam.
Ksiądz Dąbrowski płacił mi po parę złotych za żywicę, którą zbierałam w lesie do kadzidła (dziś przypuszczam, że był to honorowy sposób pomagania nam). Otóż z tych oszczędności przekazałam 20 złotych na “Odwet” pod pseudonimem Kocie Oko. Była to dla mnie wielka radość.
Innym czasopismem był “Biuletyn Informacyjny” - pismo ściśle polityczne, chyba wychodziło w Warszawie. “Płomień” czy też “Płomienie” wydawane było przez ruch ludowy albo lewicę. Widziałam także pismo przeznaczone specjalnie dla kobiet, także tłoczone drobniutkim drukiem na małych kartkach, pismo wychodzące na terenie obozu koncentracyjnego w Treblince. Czytałam też dwa czy trzy numery “Watry”, (o czym wspomniałam wyżej). “Watra” była miesięcznikiem - organem młodej inteligencji twórczej. W niej czytałam po raz pierwszy fragment “Kwiatów polskich” Juliana Tuwima - słynną “Modlitwę” zaczynającą się od słów: “Chmury nad nami rozpal w łunę...” “Watra” wychodziła w Krakowie przez parę miesięcy, po czym cały zespół redakcyjny został aresztowany i, podobno, wywieziony do Oświęcimia.
Czasopisma podziemne były dostarczane do naszego mieszkania całymi paczkami, a potem rozdzielane, roznoszone do ludzi. W tym roznoszeniu brała udział moja Mama, Frania, chyba panie Kubiarczykówne i jeszcze wiele osób, których nie potrafię wymienić. Opowiadano mi, że kiedy w Londynie zorganizowano wystawę tajnej prasy z krajów okupowanych - to Polskę reprezentowały 144 tytuły. Nie pamiętam, w którym to było roku. Czasopisma czytało się wspólnie przy zasłoniętych oknach i na te wieczory schodzili się znajomi i sąsiedzi. Trzeba nadmienić, że w Zaborowie działo się wiele niebezpiecznych, nielegalnych rzeczy, ale nigdy nie było żadnej wpadki. Wszyscy umieli milczeć i ochraniać się wzajemnie. Kiedy we wsi pojawił się samochód albo obcy człowiek, wszyscy nabierali wody w usta, nikt nikogo nie znał, nikt nie wiedział, gdzie kto mieszka, którędy jedzie się do Kwikowa, na Wolę, na Pojawię, do Jadownik. Mógł to być ktoś zupełnie niewinny, ale takie były zasady samoobrony.
Teraz parę słów o tajnym nauczaniu. Jak wiadomo, na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa sieć tajnego nauczania była gęsta i dobrze zorganizowana, ale głównie w południowych, podgórskich gminach. Wiem o Uszwi, Gnojniku, Okocimiu, Zawadzie. Z tych kompletów tajnego nauczania, tuż po ucieczce Niemców, zorganizowało się gimnazjum w Brzesku - Okocimiu i znaczna część tych nauczycieli, którzy uczyli w kompletach, a także organizowali egzaminy po ukończeniu programu danej klasy, weszła w skład kadry pedagogicznej tego gimnazjum. Mój brat Maciej posiada dwa świadectwa z takich egzaminów: pierwszej i drugiej klasy gimnazjalnej.
W Zaborowie, jak wspomniałam, nie było tak zorganizowanego tajnego nauczania. Panie Kubiarczykówne gromadziły u siebie parę osób, z którymi przerabiały program historii, geografii w rozszerzonym zakresie języka polskiego, których to przedmiotów nie wolno było przerabiać w szkole. Chodziłam na te lekcje, ale nie pamiętam kto, prócz mnie. Tam zdobywałam podstawy języka francuskiego.
Natomiast w szerszym zakresie nauczyciele zajęli się młodzieżą dorosłą, która jeszcze przed wojną ukończyła sześć klas szkoły powszechnej. Szkoła zaborowska była sześcioklasowa. Z tą młodzieżą zaczęto przerabiać materiał klasy siódmej. Nie trwało to długo i nie wiem, dlaczego przerwano tę działalność? Chyba były to ostatnie dni obecności Niemców na tych terenach?
Pozostał mi w pamięci pewien epizod: była zima, nie pamiętam dokładnie, którego roku? W klasie szkolnej odbywała się lekcja historii dla dorosłych. Dla niepoznaki rozłożone były nuty i teksty pieśni religijnych. Obecny był organista - pan Witek. Rzekomo próba chóru kościelnego. Lekcję prowadził mój Ojciec, ale na terenie szkoły była obecna też pani Włodzia Kubiarczykówna. Może w drugiej sali uczyła czegoś innego? W pewnym momencie przed szkołę zajechał samochód, a z niego wysiedli żandarmi niemieccy i polski policjant “granatowy” (Kiciński?) Wpadli do klasy. Powstał popłoch, pochowano w pośpiechu zeszyty z notatkami z historii, ale jeden wpadł w ręce Niemca. Ktoś ze słuchaczy kursu nie wytrzymał nerwowo i zaczął uciekać przez podwórko. Niemiec strzelił za nim i przestrzelił mu czapkę.
Może ten człowiek mieszka w Zaborowie albo Pojawiu i ma tę przestrzeloną czapkę?
Epilog tego wydarzenia był zabawny.
Bywałam czasem u Boroniów - Pawła i Karoliny, po lewej stronie drogi. U nich to znalazła schronienie o rok ode mnie młodsza Jadzia Łucarzówna, krewna gospodarzy (Boroniowa to z domu Łucarzówna). Rodzina jej mieszkała w Jaśle. Tam rozegrała się jakaś tragedia. Zginął ojciec Jadzi jako polski policjant “granatowy” - jak ich nazywano, a matkę z siostrą zostały aresztowane.
Zaś po prawej stronie mieszkał, wspomniany wyżej, Majka Kuba. Majka Kuba to jedna z najbarwniejszych postaci Zaborowa. Nie był to już młody człowiek i we wsi krążyły legendy o jego różnych powiedzonkach i kawałach, jakie lubił urządzać swoim współobywatelom. Opowiadano mi, że kiedyś, jeszcze przed wojną, wyszedł na ogromną lipę rosnącą koło jego domu i wrzaskiem: “pali się, pali się !!!” postawił cały Zaborów na nogi. Pamiętam, że w czasie wojny miał konia, zdaje się wycofanego z frontu, perszerona. Otóż, jadąc wozem, prowadził z tym koniem długie, filozoficzne rozmowy, zwracając się do niego per “człowiek”. Pewnego dnia moja Mama umówiła się z nim, że ją zabierze do Brzeska. A była to duża wyprawa, bo do Brzeska jest ok. 24 km. Mama stawiła się na umówionym miejscu i w umówionej godzinie, ale Majki nie było. Mama czekała, czekała i kiedy już miała zrezygnować, pojawił się koło Domu Ludowego - jak było umówione. Na delikatną wymówkę Mamy, odpowiedział: “I o co chodzi? Godzina wcześniej, godzina później - różnicy nie robi.” To powiedzonko weszło na stałe do naszego rodzinnego repertuaru.
Pojechali więc do Brzeska. Majka przywiązał konia pyskiem do półkoszka (czy są jeszcze w Zaborowie półkoszki?), zadał mu owsa, siana, ale chytre konisko wolało chleb z serem, który Majka zabrał sobie na drogę. Kiedy oboje z Mamą, każde załatwiło swoje sprawy, wrócili do wozu i Majka chciał się posilić, zastał tylko okruchy i podarty papier. Głodny i wściekły zawołał: “jak ty mi to mogłeś zrobić człowieku?!”. Całą drogę robił koniowi gorzkie wymówki, ale ten nawet szybkim biegiem nie starał się wynagrodzić Majce przykrości, więc wlekli się noga za nogą do późnej nocy.
Otóż u Majki Kuby, pod koniec wojny zamieszkali jego krewni z Lublina. Były tam chyba trzy siostry i matka? Najmłodsza z sióstr - Marysia Majkówna - zaprzyjaźniła się ze mną. Tak więc Jadzia Ł., Marysia M. i ja stanowiłyśmy do końca wojny nierozłączną trójkę. Najstarsza siostra Marysi (Józia?) - już dorosła - nauczyła mnie dziergać na drutach i pod jej kierunkiem zrobiłam sobie pierwszy w życiu sweter. Umiejętność ta nieraz mi się w życiu przydawała, a teraz stanowi moją rozrywkę i pożyteczne zajęcie.
W przedostatnim gospodarstwie, po lewej stronie drogi mieszkali Antoszowie. Obejście, jak pamiętam, zasobne, solidne, w mieszkaniu czysto i przyjemnie. Mieli trzy córki. Najstarsza - Stasia, chodziła do naszej klasy. Dobrze się uczyła. Była mi bardzo bliska, przyjaźniłyśmy się. Średnia - Zosia, to ta, która uratowała mojego Ojca, ostrzegając kiedy przyjechali po niego Niemcy. Najmłodsza, malutka jeszcze, nie chodziła do szkoły. Miała na imię Wandzia.
Na Końcu był też kowal Ziejka, który prowadził własną kuźnię. Teraz na tym miejscu mieszkają Zofia i Józef Lupowie. Kuźnię prowadził i Siemieniec (teraz mieszka tam Mężczyzna).
Nie wiem o kim jeszcze i o jakich wydarzeniach mogłabym napisać? Ten zaborowski okres mojego życia dużo mnie nauczył, głęboko zapadł w moją pamięć i w moje serce. Ten Zaborów z czterdziestych lat XX-go wieku to świat, który odszedł już w przeszłość, to świat, którego już wielu ludzi nie zna i nie pamięta. Trzeba za wszelką cenę ocalić go od zapomnienia.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
PS. M.G. Teraz “Na Końcu” przybyło domów w stronę Kwikowa i nowych mieszkańców. Nastąpiła wymiana pokoleń. Na rozstaju dróg jest nowa szkoła (1961), która z ośmioklasowej spadła do sześcioklasowej podstawowej plus gimnazjum (3 lata) po reformach.
Tymczasem przez Zaborów uciekają Niemcy. Dniem i nocą ciągnęły się nie kończące się karawany aut, wozów, pieszych ludzi, żołnierzy - zmęczonych, rannych, z poodmrażanymi twarzami, ze strachem i cierpieniem w oczach.
Niedawno znienawidzeni zwycięzcy - teraz - budzący litość pokonani.
I wreszcie zapanowała cisza. Przez kilka dni nie wiedzieliśmy, jaka właściwie jest sytuacja. Nocami słychać było niedalekie detonacje, na niebie płonęły flary - nazywaliśmy je choinkami. Pewnego dnia upadły niedaleko wsi dwie bomby. Wybuchły na błoniu, nie czyniąc nikomu krzywdy.
I wreszcie 18-go stycznia 1945 roku byliśmy w kościele. Po skończonej mszy, ks. proboszcz Dąbrowski zaintonował “Te Deum”, a potem - “Boże coś Polskę”. Ze łzami w oczach wszyscy podjęli melodię. Po wyjściu z kościoła napotkaliśmy patrol radziecki w białych ochronnych kombinezonach. Były wśród nich dwie młodziutkie dziewczyny. Spotkanie to było radosne i niczym nie zapowiadało późniejszych wydarzeń.
Nadchodziło przedwiośnie. Niemcy wycofywali się z terenów Polski. Po resztkach wysadzonego mostu na Uszwicy pod Szczurową, po krach mój Ojciec i średni brat, Stanisław, dotarli do Słotwiny, skąd pociągiem wyjechali, by dostać się do Szlacheina w Wielkopolsce, gdzie mieszkaliśmy przed wojną. W Zaborowie pozostaliśmy we trójkę: Mama, brat Jerzy, który nie wydobrzał jeszcze po skoku z transportu i ja. Na Wielkanoc wybraliśmy się piechotą do Uszwi, tak 30 km, gdzie u naszych ciotek-nauczycielek przebywał mój brat Maciej.
Na początku maja opuściliśmy ostatecznie Zaborów. Pamiętam, jak jechaliśmy wozem na stację do Słotwiny. Nie pamiętam kto nas odwoził? Była noc. Wóz był wyładowany naszymi rzeczami, bo trochę się tego przez pięć lat nazbierało. Leżałam na tych tobołkach i patrzyłam w rozgwieżdżone niebo. Tam, wśród tych gwiazd chciałam wyczytać przyszłość. Ale to już zupełnie inna historia.
Skończyły się dla mnie zaborowskie czasy. Zdawać by się mogło, że nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni nie istnieje już to miejsce strachu, niedoli, ale i miejsce ludzkiej życzliwości, pomocy w trudnych chwilach, miejsce wierne swojej historii i tradycji. Miejsce pożegnania mojego dzieciństwa i wchodzenia w lata młodzieńcze.
Świat, w którym przyszło mi teraz żyć, kształtować siebie i budować swój ludzki los, był tak bardzo inny. A jednak Zaborów istniał we mnie, dawał znać o sobie.
Na zajęciach z dialektyki, na studiach polonistycznych, gdy profesor omawiał gwarę małopolską i dawał przykłady, nieraz spierałam się z nim, że to nie tak, bo w Zaborowie mówili inaczej.
Kiedy w kościele śpiewano kolędy lub psalmy w czasie nieszporów, nieraz buntowałam się w duchu: to nie taka melodia, nie taki rytm - zaborowski był prawdziwszy.
Kiedyś, już z moim mężem i dziećmi, byłam na pokazach szybowniczych na pobliskim lotnisku. Jeden z uczestników nazywał się Cierniak. Może z Zaborowa? Nie śmiałam podejść i zapytać.
W sanatorium badał kuracjuszy doktor Mika. Może z Zaborowa? Zapytałam - ale nie.
Kiedy w polityce pojawił się Józef Oleksy, myślałam nieraz czy to nie ten Józuś zza kościoła, co nie miał brzuszka, bo kiedy był malutki i jadł ze wspólnej miski z rodziną, to spoglądał na swój brzuszek i dopóki nie wyglądał on jak nadmuchany balonik, Józio jadł. Dopiero kiedy był zadowolony z efektu posiłku, odkładał łyżkę, mówiąc: “już jest brzuszek”. Ale on pochodzi z zupełnie innych stron. (PS. - M.G. - podziwiam autorkę wspomnień za taką pamięć szczegółową - ale pomyliła ona imiona Oleksemu Józiowi. To był Jasiu, syn Zofii i Franciszka, teraz jest w USA)
Kiedyś w programie telewizyjnym “Ocalić od zapomnienia” występowała pani Tumidajska z Dołęgi. Mówiła, że swój drewniany dworek wraz z parkiem zapisze narodowi na muzeum. (Dwór w Dołędze nie został rozparcelowany z powodu zbyt małego areału).
Wreszcie, w marcu 1987 roku, zobaczyłam w telewizji moją koleżankę, Marysię Gulik, koleżankę z lat szkolnych w Zaborowie. Odbierała nagrodę imienia Jędrzeja Cierniaka, przyznaną przez Zarząd Główny Związku Młodzieży Wiejskiej w Warszawie. Otrzymała ją w jubileusz - setną rocznicę urodzin Jędrzeja Cierniaka (1886-1986) za zorganizowanie Izby Pamięci J. Cierniaka. Nagrody jego imienia były przyznawane od roku 1982, co roku - działaczom kulturalno-oświatowym za podjęte i z uporem realizowane inicjatywy społeczno-kulturalne, służące rozwijaniu życia K.O. Młodzieży Wiejskiej.
Mój Boże! Tyle lat! Nie poznałabym jej, gdyby nie powiedziano, że to ona. Napiszę do niej! Napisałam, odpowiedziała i tak trwa ta nasza korespondencja, coraz bardziej przyjazna, coraz bardziej osobista. Planujemy spotkanie. Trzeba się spieszyć. Może jeszcze zdążymy? Może uda nam się spotkać, pogadać, powspominać?
W międzyczasie byłam dwa razy w Zaborowie. Pierwszy raz chyba pod koniec lat siedemdziesiątych, w czasie jednej z naszych wędrówek z mężem Ryszardem i z najmłodszą córką Agnieszką. (Jeszcze chyba nie chodziła do szkoły?)
Postawiliśmy samochód w cieniu lip pod kościołem i zaczęłam ich oprowadzać. To było tu, to tu, to tu się wydarzyło. Ale chyba nie uczestniczyli w moim wzruszeniu? To nie był ich świat. Wpatrywałam się w twarze kobiet i mężczyzn, którzy mogli być moimi rówieśnikami. Nikt mnie nie poznawał ani ja nikogo. Zajechaliśmy pod Dom Ludowy, pod nową szkołę, obeszliśmy dookoła nowy, murowany kościół, który był zamknięty i nie dało się zajrzeć do środka. Stara, drewniana dzwonnica, w której, ku utrapieniu ks. Dąbrowskiego huśtaliśmy się z Organiściakami, stała jeszcze chyba w rogu kościelnego dziedzińca.
Dawna szkoła, zamieniona teraz na przedszkole, przemalowana, nie straszyła już swoim wściekłym różowym kolorem. Ale też zniknął kasztan przed nią, na którego gałęzi przesiadywałam, obserwując ruch na drodze. Zaszliśmy od podwórka, gdzie mieszkaliśmy w czasie wojny. Wszystko niby takie samo, komórka, obórka, drewutnia, tylko jakby mniejsze, pochylone. Kijem sprawdzam dziurę w ścianie, w której kiedyś schowałam okupacyjne pamiątki, ale tam nic nie było.
Wyjrzała do nas z mieszkania przedszkolanka, a kiedy jej powiedziałam kim jestem, że tu mieszkałam przez 5 wojennych lat, poprosiła do środka, pokazała mieszkanie. Cóż, wszystko inaczej. A zdawać by się mogło, że człowiek wszędzie swe ślady zostawia.
Postanowiłam jednak kogoś odwiedzić, z kimś porozmawiać. Z kimś, kto mnie znał, kto mnie może pamiętać. Poszłam więc, zostawiając na drodze męża z córką, ścieżką między ogródkami do stojącego z dala od drogi domu - sołtysa Wodki. Zapukałam, stanęłam w drzwiach. W izbie, w której bywałam nieraz jako dziecko, siedziała teraz rodzina. Powiedziałam im, kim jestem i wtedy podbiegła do mnie drobna, maleńka staruszka. “Marysia, Marysia...” - tuliła mnie w ramionach, w oczach miała łzy. To sołtysowa Zofia Wodczyna. Jej mąż, prawy, szlachetny sołtys, Stanisław Wodka, już nie żył. Jak on bardzo troszczył się o nasz los wysiedlonych, ile zrobił dla nas... A kiedy dostał od Niemców rozkaz wysłania na roboty do Niemiec młodych ludzi ze wsi, pierwszego na liście umieścił swojego syna (Stanisława), choć mógł go zastąpić kim innym.
Nie pamiętam już wszystkich osób, które tam były: kobiety, dzieci.
Barczysty, przystojny mężczyzna wstał z krzesła i zwrócił się do mnie: “no powiedz, kim ja jestem?” Patrzę. Tak, w tej twarzy jest coś znajomego - któryś z Łubów, tylko który? Władek nie, bo był niskim blondynem. Więc Czesiek albo Józuś. Czesiek już wtedy zapowiadał się na nie lada przystojniaka. A Józuś, jeszcze zupełne dziecko - drobniutki, ciemnowłosy. “Pokaż ręce” - powiedziałam. No tak, Józuś miał jeden palec ucięty w sieczkarni, zgadza się. “Józuś!” - zawołałam. Chwycił mnie za ręce i obtańczył ze mną wkoło izbę.
Okazało się, że jest mężem najmłodszej córki Wodków - Hani, a te śliczne, czarnookie dzieciaki to ich potomstwo. Oboje są nauczycielami gdzieś w górach i właśnie odwiedzili matkę. Ściągnęli do mieszkania Ryszarda i Agnieszkę i przy zastawionym stole długo, długo gadaliśmy.
Minęło jeszcze parę lat. Nie ma już Ryszarda, Agnieszka dorosła, poszła swoją drogą. Byłam jeszcze raz w Zaborowie. Było to chyba w połowie lat dziewięćdziesiątych. Z moim najmłodszym bratem, Maciejem, wybraliśmy się na wędrówkę śladami naszych okupacyjnych wspomnień. Zatrzymaliśmy się w domu ZNP w Brzesku i stamtąd odwiedzaliśmy znajome, zapamiętane miejsca: Uszew, Okocim, wreszcie Zaborów.
Znowu samochód stał pod lipami, a my chodziliśmy znajomymi ścieżkami. Na Górki w stronę Pojawia, na jadownicką szosę, pod Dom Ludowy, pod szkołę, wreszcie poszliśmy na cmentarz. Znajome, często powtarzające się w Zaborowie nazwiska: Majków, Mików, Golonków, Cierniaków, Boroniów i wiele innych.
Grób Sewera Maciejowskiego - pisarza, autora “Bajecznie kolorowej”, kaplica Wolskich, Tumidajskich, kwatera grobów I wojny światowej. Groby zapadły się w ziemię, krzyże pochyliły, tabliczki zatarły, że trudno odczytać. Gdzie jest pochowany Luigi Canutto Miorelli? Czy jeszcze tam, w słonecznej Italii ktoś go wspomina?
Nie mogliśmy znaleźć grobu ks. Dąbrowskiego. Wyszłam na jadownicką szosę (chyba dawniej odgradzał ją od cmentarza las?) Zatrzymałam młodzieńca jadącego na rowerze. Opowiedziałam mu kim jesteśmy i dlaczego szukamy tego grobu i dopiero on nas zaprowadził.
Tu, na cmentarzu dawny Zaborów, tu przy grobach ludzi, którzy jak ks. Dąbrowski, sołtys Wodka, jak wielu innych, dali schronienie i oparcie nam, wojennym wygnańcom. To już ponad pół wieku minęło od tamtych czasów. Wyrosły, dojrzały nowe pokolenia. Ale to, co przebrzmiałe, zasługuje na pamięć, na chwilę zadumy i wzruszenia, póki żyją ci, co jeszcze pamiętają. A kiedy ich zabraknie, może ktoś z młodych przeczyta, może się wzruszy, może uśmiechnie się i serce mu zabije miłością do r o d z i n n e j wsi?
Napisała MARIA ORLICKA z domu MAJERANOWSKA,
córka kierownika Szkoły Powszechnej w Zaborowie w czasie II wojny światowej - R. Majeranowskiego.
Od stycznia 1940 do maja 1945 roku autorka wspomnień przebywała razem z rodzicami w Zaborowie.
Obecnie mieszka w Zielonej Górze
[1] M.G. to p. Maria Gulik, zasłużona działaczka ludowa, inicjatorka i redaktorka relacji p. Marii Orfickiej. Jej staraniem tekst ten ma ukazać się w tym roku (2006) w postaci książkowej wraz z "Weselem Zaborowskim", które mam nadzieję również zamieścić na tej stronie internetowej.